Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/19

Ta strona została przepisana.

przez całe życie, zdawał się mniej zważać na przebieg i wrarunki owej kampanji niżeli na wielkość łaski, jakiej mógł się spodziewać, gdyby jakimś trafem kampanja się powiodła. Zresztą w polu sprawiał się wybornie; co do tego nikt nie miał wątpliwości, gdyż znany był jako człek mężny i nieustraszony.
Niebawem nadeszła wiadomość o bitwie pod Culloden, przyniesiona do Durrisdeeru przez jednego z synów dzierżawców, który mienił się być jedynym pozostałym przy życiu z pośród tych wszystkich, co z śpiewem na ustach jechali niedawno po wzgórzu. Nieszczęśliwym trafem Pan Paweł i Macconochie rankiem owego dnia znaleźli złotą gwineję — tę właśnie, która była początkiem całej niedoli — tkwiącą wśród gałązek jałowca; udali się z nią „w te pędy“, jak wyrażają się słudzy w Duprrisdeerze, do kantoru wymiany, a jeżeli wkrótce mało co pozostało im z tej gwinei, tedy jeszcze mniej im pozostało oleju w głowie. Cóż bowiem mógł Jan Paweł zrobić lepszego, jak wlecieć do sali dworskiej, gdzie cała rodzina siedziała przy wieczerzy, i ogłosić taką nowinę:
— Tomek Macmorland był tu niedawno pod drzwiami... ale... retyż-ty, rety!... ani jeden już ta za nim nie przyjedzie!...
Przyjęli te słowa, jak skazańcy, w milczeniu, jeno pan Henryk podniósł dłoń ku twarzy, a panna Alison podparła głowę rękoma. Jegomość pan starszy blady był jak ściana.