Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Pozwól waćpani, że poświecę — odezwałem się, biorąc lichtarz.
— Sama znajdę pociemku drogę — odparła z dreszczem przerażenia, zdaje się, wywołanego mą osobą.
Rozstaliśmy się. Ona zeszła po schodach, ku drzwiom świetlicy, przez które połyskiwało małe światełko, ja zaś podążyłem przez korytarz ku pokojowi pana starszego. Nie umiem tego objaśnić, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć, by i tam wnijść raptownie; mimo pewnego wzdragania się musiałem zapukać do drzwi. Atoli staruszek miał sen lekki, może zresztą wcale nie spał, bo za pierwszem odezwaniem się zostałem zaproszony do wnętrza.
I on też podniósł się z pościeli po mojem wnijściu. Siedząc w łóżku, wydawał się bardzo stary i blady; postać jego, dość okazała w stroju i przy świetle dziennem, ujawniała teraz swą chudość, a twarz, nieokolona peruką, drobną się stała jak u dziecięcia. Już to mnie przeraziło — niemniejszą zaś obawą przejął mnie wzrok jego, zmącony przeczuciem nieszczęścia. Wszelakoż, gdy mnie zapytywał o cel mego przybycia, głos jego był zgoła spokojny. Postawiłem świecę na krześle, oparłem się o łóżko i przyjrzawszy się panu, tak doń przemówiłem:
— Wielmożny lordzie na Durrisdeerze, wiadomo waszmości, żem jest w waszej rodzinie jakoby partyzantem...