Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/191

Ta strona została przepisana.

— Sądzę, że nikogo z nas nie godzi się zwać partyzantem — odrzekł mi na to. — To, że aść szczerze miłujesz mego syna, zawsze uznawał i było mi to przyczyną radości.
— Niestetyż, panie miłościwy, minął już dla nas czas prawienia komplementów — odpowiedziałem. — Grunt goreje nam pod stopami, a jeżeli mamy cokolwiek uratować z tej pożogi, tedy winniśmy patrzyć prawdzie prosto w oczy. Tak, jestem partyzantem i wszyscyśmy byli partyzantami; jako partyzant przybywam tu w noc głęboką, by bronić swej sprawy przed waszmaścią. Racz mnie przeto słuchać; zanim stąd odejdę, podam rzeczy tej przyczynę.
— Zawsze rad cię słucham, panie Macckellar, — odpowiedział mi na to, — i to o każdej godzinie, zarówno dnia jak i nocy, bo mogę być pewny, że w słusznej przybywasz sprawie. Dobrze pamiętam, żeś już raz radził nam nader rozsądnie.
— Przybyłem tu, by bronić sprawy mego pana — rzekłem śmiało. — Zbyteczną byłoby rzeczą mówić o jego postępowaniu. Wasza miłość sam wiesz, w jakiem on znajduje się położeniu. Wiesz, z jaką szlachetnością odnosił się zawsze do drugiego waszmościnego... do życzeń waszmości — poprawiłem się, bo mi przez gardło nie chciało przejść słowo „syna“. — Waszmość wiesz... musisz wiedzieć... co on cierpiał... co cierpiał... z powodu żony.