Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Panie Mackellar! — krzyknął jegomość, podnosząc się, jako lew podrażniony.
— Mówiłeś waszmość, że raczysz mnie posłuchać — ciągnąłem dalej. — Jedną z tych rzeczy, o których waszmość nie wiesz i o których chcę mówić, jest prześladowanie, jakie pan mój musiał wciąż znosić w ukryciu. Ilekroć waszmość tylko odwróciłeś się plecyma, aliści ten, którego nie chcę wobec waszmości wspominać po imieniu, już napastuje go najokrutniejszemi szyderstwy, kłuje go w oczy (wybacz mi waszmość tę prawdę) kłuje go w oczy pańską stronniczością, przezywa go Jakóbem, bratem Ezawa, głupcem i prostakiem, dręczy nieszlachetnemi wyśmiewiskami, jakich nie godzi się powtarzać człowiekowi. A niechno które z was się pojawi, on zmienia się natychmiast... a mój pan musi się uśmiechać i grzecznie odzywać się do człowieka, który dopieroco karmił go zelżywością i urągowiskiem. Wiem-ci o tem, bo nieraz i mnie się przytem dostało; życie mi brzydnie, mówię waszmości! Tak to już się ciągnie od kilku miesięcy; już w pierwszą noc pan mój był przywitany przezwiskiem Jakóba.
Jegomość poruszył się, jak gdyby chciał odrzucić kołdrę i wstać z łóżka.
— Jeżeli prawdą jest to, co... — przemówił.
— Czy wyglądam na takiego, co kłamie? — przerwałem mu, wstrzymując go w miejscu dłonią.