Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/194

Ta strona została przepisana.

serca. Ale nie będę już o nim mówił. Wszystko, co aść powiadasz o Henryku, ma w sobie wiele prawdy; owszem, wiem dobrze o jego wspaniałomyślności; wasan pewno powiesz, że wyzyskuję dla swych celów tę wiadomość? Być może! Niebezpieczne bywają takie cnoty, które kuszą wydziercę. Otóż, panie Mackellar, ja już to wszystko załatwię i wynagrodzę mu całą krzywdę. Prawda, byłem słaby; co gorsza, byłem nierozsądny!
— Nie chcę, wielmożny panie, byś sobie czynił wyrzuty, bo sumienie jeszcze mi nakazuje coś powiedzieć — odrzekłem. — Waszmość nie byłeś nierozsądny, ale byłeś wprowadzany w błąd przez djabelnie chytrego obłudnika. Wszak sam przekonałeś się, jak on cię zwodził baśniami o rzekomo grożącem mu niebezpieczeństwie; tak samo on cię oszukiwał na każdym krok u przez całe swe życie. Pragnąłbym, byś go waszmość wyrugował ze swego serca; pragnąłbym, byś zwrócił swe oczy na drugiego syna... boć, ach, masz przecie jeszcze syna!
— O, nie! nie! — odpowiedział. — Mam dwóch... mam dwóch synów.
Uczyniłem ręką gest rozpaczliwy. Snać tknęło go coś, bo spojrzał na mnie twarzą zmienioną:
— Przebóg! waćpan ukrywasz jakąś gorszą jeszcze nowinę? — zapytał, a głos mu zamierał z każdem słowem.