Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Tak, znacznie gorszą, — odpowiedziałem. — Dziś w nocy on tak się odezwał do pana Henryka: „Nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie i któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie nad ciebie“.
— Nie chcę słuchać niczego przeciw mej synowej! — zakrzyknął jegomość, a ze skwapliwości, z jaką pospieszył hamować dalsze me słowa w tej materji, wnoszę, że nie był-ci on dotąd tak zaślepiony, jakom przypuszczał, i że jego także przejmował obawą szturm pana dziedzica w stronę pani Henrykowej.
— Nie mam zamiaru jej uchybiać — zawołałem. — O co innego tu idzie. Owe słowa były w mej przytomności przezeń wyrzeczone do pana Henryka, a jeżeli waszmości nie wydają się dość jasne, tedy powtórzę i te, które posłyszałem w chwilę później: „Twoja żona, która żywi afekt ku mnie...“
— Czy doszło między nimi do sprzeczki? — zapytał jegomość.
Skinąłem głową.
— Muszę tedy co tchu biec do nich! — ozwał się, znów zabierając się do opuszczenia pościeli.
— O, nie! nie! — zawołałem, wyciągając obie dłonie przed siebie.
Aspan nie zdajesz sobie z tego sprawy! — ofuknął mnie. — Takie słowa grożą niebezpieczeństwem!
— Jegomościuniu, jegomościuniu, czyż jeszcze niczego się nie domyślasz? — wyjąkałem.