Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Wpatrzył się we mnie, snać pragnąc ze mnie wydobyć całą prawdę. Rzuciłem się na kolana tuż przed jego łóżkiem.
— Ach, panie wielmożny, jegomościuniu! — zawołałem. — Myśl teraz waszmość o tym który ci jeszcze pozostał; pomyśl o tym biednym grzeszniku, który przecie twym jest synem i twej nieboszczki małżonki, a któremu nikt z nas nie dawał powinnego pokrzepienia i otuchy. O nim teraz myśl wasza miłość, nie o sobie! On to jest drugim cierpiątnikiem... myśl że o nim! Rozwarła się brama boleści... Boża brama, Chrystusowa!... O, myśl o nim, tak jak on myślał o waszmości. „Któż o tem powie staruszkowi?“... tak brzmiały jego słowa. Dlategom ja tu przyszedł; dlatego wstawiam się za nim tu, u nóg waszmości!...
— Pozwól mi wstać! — krzyknął jegomość, odtrącając mnie wbok, i stanął na nogach znacznie szybciej ode mnie. Głos mu się trząsł, jak żagiel na wietrze, mówił jednakże dość wyraźnie i donośnie; twarz miał białą, jako śnieg, natomiast oczy były niezałzawione i spokojne.
— Za wiele słów tracimy! — przemówił. — Gdzie to się stało?
— W długiej kępie zarośli — odpowiedziałem.
— A gdzie Henryk? — zapytał.
Gdym dał odpowiedź, jego stara twarz zasępiła się w zadumie.
— A James? — zapytał znów.