Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Zostawiłem go leżącego pomiędzy świecami — odpowiedziałem.
— Między świecami? — wykrzyknął, poczem podbiegł do okna, otworzył je i wyjrzał na dwór. Ależ to mógł ktoś podpatrzeć z gościńca!
— Nikt tam tędy nie przechodzi o takiej godzinie — sprzeciwiłem się.
— Nie trzeba na to liczyć — odpowiedział. — Mógł ktoś przechodzić... Ale słuchaj-no wasze! — zawołał po chwili. — Co to takiego?
Od zatoki dochodził plusk wioseł, poruszanych z nader wielką ostrożnością. Oznajmiłem to jegomości.
— Przemytnicy — rzekł na to. — Biegnij co żywo, panie Mackellar i zagaś te świece, a ja tymczasem się ubiorę. Gdy powrócisz, obaczym jeszcze, co się nam wyda najrozsądniejszym.
Zszedłem po omacku ze schodów i wypadłem na dwór. Już zdaleka widoczna była smuga światłości, przebijająca błyszczącemi punktami poprzez zarośla; w noc tak ciemną można ją było dostrzec z odległości mil kilku; czyniłem więc sobie gorzkie wyrzuty za mą nieostrożność. O ileż surowszej udzielałem sobie nagany, gdym dotarł na samo miejsce wypadku! Jeden z lichtarzy był przewrócony, a tkwiąca w nim świeca zagasła; druga zasię paliła się spokojnym płomieniem, rozlewając szeroko