Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/198

Ta strona została przepisana.

światło po zmarzniętej ziemi. W jej kręgu, mocą przeciwieństwa z zalegającą wokoło ciemnością, wszystko wydawało się jaśniejsze niśli w dzień. Pośrodku polanki widać było krwawą plamę, nieopodal zaś od niej szablę pana Henryka, o srebrnej głowicy — natomiast ciała nie było ani śladu! Serce zadudniło mi w piersi, włosy zjeżyły się na mej głowie, gdym tam stał z otwartemi szeroko oczyma — tak dziwny był ów widok i tak okropną budził trwogę. Rozejrzałem się w prawo i w lewo; ziemia tak była stężała, iż nie wyjawiła mym oczom żadnej tajemnicy. Jąłem wytężać słuch tak silnie, aż odczułem ból w uszach... atoli wszędy wokoło noc była głucha, jako w opustoszałym kościele... nawet najdrobniejsza fala nie zaszeleściła na wybrzeżu — rzekłbyś, że doszedłby cię nawet głos szpilki, upadającej kędyś daleko...
Zgasiłem świecę — i opadła mnie ciemność czarna, niemal namacalna — okrążyła mnie jakby zwartem, żywem rojowiskiem. Z twarzą odwróconą poza siebie, z duszą na ramieniu, wracałem do durrisdeerskiego dworu, trwożon co chwila po drodze najokropniejszemi przypuszczeniami. W bramie jakaś postać wysunęła się na moje powitanie; omal nie krzyknąłem z przerażenia, nim w owem zjawisku rozpoznałem małżonkę pana Henryka.
— Powiedziałeś mu waćpan? — zapytała.
— On to mnie wysłał — odpowiedziałem. Już przepadło. Ale co dobrodziejka tu robisz?