Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/199

Ta strona została przepisana.

— Przepadło? — powtórzyła, — Co przepadło?
— Ciało — odpowiedziałem. — Czemu asińdźka nie jesteś przy mężu?
— Przepadło? — ozwała się. — Pewno waćpan nie popatrzyłeś, jak należy. Wróć raz jeszcze.
— Tam niema światła — odrzekłem. — Ja nie pójdę.
— Ja widzę i pociemku, odparła. Stoję tu już tak długo. Chodź-no waćpan, podaj mi rękę.
Trzymając się za ręce, ruszyliśmy ku zaroślom.
— Racz, pani, uważać na krew, — rzekłem, gdy doszliśmy do straszliwego miejsca.
— Krew? — krzyknęła i cofnęła się gwałtownie.
— Przypuszczam, że tu będzie — odrzekłem. Jestem jako ślepy!
— O nie! — odezwała się. Nic niema! Czy waćpanu się to nie przyśniło?
— Ach, dałby Bóg, by to był sen! — zawołałem żałośnie.
Znalazłszy szablę, podniosła ją z ziemi, ale gdy obaczyła krew na niej, odrzuciła ją czemprędzej precz od siebie, wydając okrzyk przerażenia. Po chwili, tknięta nagłą odwagą, ujęła ją powtórnie i wbiła aż po rękojeść w zmarzniętą ziemię.