Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— Mam jeszcze jednego syna — odezwał się; — a oddam ci sprawiedliwość, Henryku, że został mi ten, który ma lepsze serce.
Dziwnie brzmiały takie słowa w ową chwilę, atoli pan mój starszy miał wciąż w pamięci przymówkę pana Henryka, a całe lata mimowolsej krzywdy ciężyły mu na sumieniu. Bądź co bądź jednak słowa te zabrzmiały dziwnie — i panna Alison znieść ich nie mogła. Zerwawszy się w gniewie, poczęła łajać pana starszego za owe niewczesne słowa, czynić wyrzuty panu Henrykowi, że siedzi bezpiecznie za stołem, gdy brat jego nie żyje, i złorzeczyć sobie samej, że tak opryskliwie pożegnała się z umiłowanym i zwała go kwiatem rodu, wołała po imieniu i łamiąc ręce, zapewniała go o swej miłości — tak iż słudzy stanęli w osłupieniu.
Pan Henryk zerwał się na równe nogi i stał, trzymając krzesło. Teraz on blady był jak ściana.
— Och! — wybuchnął nagle, — wiem, żeś go kochała!
— Chwała Bogu, wszyscy o tem wiedzą! — zawołała panna Alison, poczem odcięła się panu Henrykowi: — Ale jednej rzeczy nikt nie wie oprócz mnie: żeś ty w sercu był mu zdrajcą!
— Bogu wiadomo — jęknął pan Henryk, — że jak twoje, tak i moje serce doznało straty!...
Czas jakiś upłynął od owych wypadków, nie przynosząc w domu żadnych zmian, okrom tej jednej, w rodzinie, że było osób teraz troje za-