— Musimy wrócić i oznajmić o wszystkiem jegomości — odezwałem się.
— Nie śmiem stanąć przed jego obliczem — krzyknęła na to.
— Przekonasz się waćpani, że on właśnie z nas wszystkich najmniej okazał wzruszenia — zapewniałem ją.
— Mimo wszystko nie odważę się spojrzeć mu w oblicze — powtórzyła.
— Dobrze — odparłem; wracaj więc pani do pani Henryka, ja zaś zobaczę się z jegomością.
Gdyśmy wracali — ja, niosąc świeczniki, ona zaś szablę (ciężar niezwykły dla tej białogłowy!) — naraz ona, tknięta nową myślą, zagadnęła mnie.
— Powiemyż o tem Henrykowi?
— Niech jegomość o tem decyduje — odpowiedziałem.
Jegomość był już niemal ubrany, gdym wszedł do jego pokoju. Słuchał mego raportu, marszcząc brwi:
— Przemytnicy! — rzekł nakoniec. — Alo czy był żyw czy umarły?
— Zdawało mi się, że... — zacząłem, lecz urwałem natychmiast, wstydząc się onego słowa.
— Wiem o tem... atoli mogłeś być wprowadzony w błąd. Czemużby oni go zabierali, gdyby już nie żył?... Tak, przeto otwiera się nam furtka nadziei. Ale powinniśmy uniknąć wszelkiego rozgłosu. Trzeba podawać, że wyjechał, jak był przybył, bez żadnych przygotowań.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/201
Ta strona została przepisana.