Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Widziałem tedy, że był już, jako i my wszyscy, pochłonięty głównie myślą o domu. Teraz, gdy wszyscy żyjący członkowie rodziny byli pogrążeni w nieuleczalnym żalu i zgryzocie, zaiste dziwną to było rzeczą, jako my wszyscy — nietylko Duriowie, ale nawet płatny sługa — zwróciliśmy się ku onej ogólnej abstrakcji „rodziny“ i staraliśmy się podtrzymywać próżną nicość jej dobrej sławy.
— Czy powiemy o tem panu Henrykowi? — zapytałem.
— Zobaczę — odpowiedział. — Pójdę najpierw go odwiedzić; potem zaś wyjdę z waćpanem, by obejrzeć zarośla i pomyśleć nad całą sprawą.
Zeszliśmy na dół do świetlicy. Pan Henryk siedział przy stole, jak skamieniały, podparłszy głowę dłonią. Żona stała nieopodal, trzymając rękę na ustach; widać było, że nie zdołała go poruszyć. Jegomość podszedł ku synowi krokiem nader stanowczym; twarz miał spokojną, ba, jakby nieco chłodną. Stanąwszy tuż przed nim, wyciągnął ku niemu obie dłonie i ozwał się:
— Synu mój!
Ze zdławionym krzykiem zerwał się z miejsca pan Henryk i rzucił się na szyję ojcu, płacząc i szlochając najżałośliwiej:
— Ach, ojcze — krzyczał. — Ty wiesz, żem go kochał... Wiesz, żem go kochał dawniej...