Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Wiesz o tem... że byłem gotów oddać życie za niego i za ciebie! Ach, powiedz, żeś o tem wiedział!... Ach, powiedz, że możesz mi przebaczyć. Ach ojcze, ojcze! co ja zrobiłem!... co ja zrobiłem! A przecież dawniej, w dzieciństwie, bawiliśmy się razem i kochali po bratersku!
Łkał w płaczu, przymilając się staruszkowi i wieszając mu się u szyi, jak dziecię przejęta szaloną trwogą.
Naraz spostrzegł swoją żonę (rzekłbyś, ze po raz pierwszy) — stojącą opodal i spłakaną pod wrażeniem słów jego. .Natychmiast rzucił się na kolana przed nią i znów uderzył w lament.
— Ach, i ty mi musisz przebaczyć, moja luba! Nie byłem ci mężem.... ale ruiną twego życia! Ale wszak znałaś mnie jeszcze, gdym był chłopcem... wtedy Henryk Durie nie ukrzywdził cie nigdy... owszem zawsze pragnął tylko być ci przyjacielem... Oto on... oto ten dobry chłopak, który bawił się z tobą w dzieciństwie... ach czyż nigdy, nigdy nie zdołasz mu wybaczyć?
Przez cały czas pan starszy był, rzekłbyś, chłodnym, łaskawym widzem, baczącym rozważnie na wszystko, co działo się wokoło. Na pierwszy krzyk, który dalibóg wystarczyłby do zaalarmowania całego domu, rzucił mi przez ramię rozkaz:
— Zamknij aspan drzwi na klucz.
Teraz zaś pokiwał głową i rzekł do mnie:
— Zostawmy go sam na sam z żoną. Przynieś światło, mościpanie Mackellar.