Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Gdym w towarzystwie jegomości wyszedł ponownie na dwór, uderzyło mnie osobliwe zjawisko; choć bowiem było jeszcze całkiem ciemno, a noc jeszcze nie była głęboka, jednakże zdało mi się, iż czuję już tchnienie poranku. W tymże czasie wszczął się jakiś ruch wśród iglastych gałęzi, tak iż zaszeleściły jak cicha toń morska, a pęd powietrza uderzył kilkakrotnie o nasze twarze, chwiejąc płomykiem świecy. Szelest ten, otaczający nas jakoby ze wszystkich stron, przyczynił się podobno do tem większego naszego naszego pośpiechu. Zwiedziliśmy widownię pojedynku, gdzie jegomość z prawdziwym stoicyzmem przyglądał się rozlanej krwi; posuwając się dalej w kierunku przystani, zdobyliśmy wkońcu pewne poszlaki prawdy. Przedewszystkiem bowiem tam, gdzie ścieżkę przegradzała kałuża, lód był potrzaskany jakby pod ciężarem conajmniej kilku ludzi; nieopodal widać było złamane drzewka, a koło przystani, gdzie zazwyczaj lądowały łodzie przemytników, druga plama krwawa wskazywała miejsce, w którem ludzie niosący ciało niewątpliwie złożyli je w miejscu, by sobie odpocząć.
Plamę tę poczęliśmy natychmiast zmywać, nosząc w tymi celu wodę morską w kapeluszu jegomości. Gdyśmy byli tem zatrudnieni, nagle zerwała się jękliwa wichura i odrazu pogrążyła nas w nieprzebitej ciemności.