Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/205

Ta strona została przepisana.

— Rozpocznie się śnieżyca — ozwał się jegomość; — najlepsza rzecz, jakiej mogliśmy się spodziewać. Wracajmyż bez zwłoki: nic nie zdziałamy w ciemności.
Gdyśmy dążyli do domu, wicher znów się uciszył, posłyszeliśmy wśród mroków dokoła siebie jakiś hałas donośny a pluszczący; wydostawszy się z pod osłony drzew, przekonaliśmy się, że deszcz lał już jak z cebra.
Wśród wszystkich tych zdarzeń i okoliczności przytomność umysłu mego pana jako też jego fizyczna ruchliwość ani na chwilę nie wyprowadzały mnie ze zdumienia. Koroną jednak jego zalet był rozsądek, okazany przezeń w naradzie, którą, urządziliśmy po powrocie. Przemytnicy (mówił) niewątpliwie ukryli pana dziedzica w miejscu bezpiecznem, ale czy żywego, czy umarłego to pytanie już pozostawało otwarte dla naszych domysłów. Całą dla nas korzyścią, że nim nastanie dzień, deszcz dawno już zatrze wszelkie ślady zdarzenia. Pan dziedzic przyszedł był do domu niespodzianie już po zapadnięciu nocy; trzeba przeto głosić, że odjechał nagle przed świtem; by uczynić to wszystko bardziej do wiary podobnem, pozostało mi tylko udać się do pokoju tego człowieka, spakować i ukryć jego bagaże. Prawda, że zależny byliśmy jeszcze od dyskrecji przemytników... ale na to już nie było rady!
Słuchałem go, jako się rzekło, z podziwem i wypełniłem skwapliwie jego rozkazy. Pań-