Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/206

Ta strona została przepisana.

stwo Henrykowie wyszli już ze świetlicy; jegomość, ciepła spragniony, pośpieszył do łóżka, wśród czeladzi nie było słychać najmniejszego poruszenia. Gdym wszedł do pokoju nieboszczyka, zgroza pustki przytłoczyła me myśli. Ku memu niesłychanemu zdumieniu zastałem w pokoju wszystko w nieładzie, świadczącym o przygotowaniach do odjazdu. Z trzech dziedzicowych kufrów dwa były już na klucz zamknięte; trzeci zaś, niemal pełny, stał otworem. Naraz błysło mi w głowie niejakie podejrzenie co do istotnego stanu rzeczy. Koniec końców zatem, ten człowiek wybierał się w podróż, ale czekał jeszcze na Craila, tak jak Crail czekał wiatru; wkrótce po nadejściu nocy żeglarze zauważyli idącą zmianę pogody; wysłano łódź, by zawiadomiła o tem pasażera i przywiozła go na pokład; wówczas to załoga natknęła się na leżące we krwi jego zwłoki. Ba, za tem wszystkiem kryło się jeszcze coś więcej. Ten uplanowany zgóry odjazd rzucił pewne światło na niesłychaną obelgę rzuconą poprzedniego wieczoru; było to odstrzeliwanie się na odjezdnem, nienawiść niehamowana już układnością.
Nim zamknąłem otwartą walizę, pogmerałem sobie w niej nieco. Przepiękne koronki i bielizna, kilka garniturów owej wykwintnej, acz niewyszukanej odzieży, w której lubił się pokazywać; kilka książek i to wyborowych, jak „Pamiętniki“ Cezara, jeden z tomów Hobbesa, „Henrjada“ pana de Voltaire‘a, jedna książka