Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/207

Ta strona została przepisana.

o Indjach, jedna zaś z dziedziny matematycznej, przechodząca znacznie zakres mych wiadomości naukowych — oto com zdołał zauważył w zamęcie różnorodnych uczuć, jakie mnie napełniały. Atoli papierów żadnych poza tem nie znalazłem w otwartej walizie. To pobudziło mnie do rozmyślań. Było rzeczą możliwą, że człowiek ten już nie żył; przeczyła temu pono okoliczność, że został porwany przez przemytników. Nie było wykluczonem, iż mógł jeszcze zemrzeć z ran; równie jednak było możliwe, iż zdoła się wylizać... w tym zaś drugim wypadku chciałem mieć pewne środki obrony.
Wyniosłem kufry jeden po drugim na strych, który bywał stale zamknięty na kłódkę; następnie udałem się do mego pokoju po klucze, a wróciwszy na strych jąłem je dopasowywać; ku mej radości znalazły się dwa takie, które nadawały się doskonale. W jednym z kufrów znalazłem szagrynową teczkę z listami; rozprułem ją nożem — i odtąd (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa) człowiek ten zdany był na moją łaskę i niełaskę. Wewnątrz bowiem była spora paczka listów miłosnych, głównie z czasów jego pobytu w Paryżu; poza tem były tam (co więcej mnie obchodziło) odpisy jego raportów do sekretarza J. Kr. Mości tudzież oryginały odpowiedzi sekretarza; był to zbiór nader kompromitujący — tak iż jego ogłoszenie byłoby rzuciło infamję na pana dziedzica i spowodowało nałożenie ceny na jego głowę.