Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Śmiałem się pocichu, wertując te dokumenty, zacierałem ręce i pośpiewywałem sobie z radości. Dzień zastał mnie przy tej radosnej dla mnie robocie — ale i wtedy nie oderwałem się od niej, conajwyżej o tyle, żem podszedł do okna i wyjrzał przez nie na chwilę; obaczyłem, iż mróz już znikł bez śladu świat odzyskał ciemną barwę, a deszcze z wiatrem hulał nad zatoką, oraz utwierdziłem się w przekonaniu, że okręt opuścił swe kotwiowisko, a dziedzic — żywy czy umarły — tłukł się kędyś na falach irlandzkiego morza.
Wypada, bym na tem miejscu dołożył garstki szczegółów, jakie udało mi się później wyłowić, odnoszących się do wypadków owej nocy. Ich zebranie zajęło mi wiele czasu, jako że nie mieliśmy odwagi dopytywać się otwarcie, a przemytnicy spoglądali na mnie z niechęcią, jeżeli nie z szyderstwem. Upłynęło bezmała sześć miesięcy, zanim dowiedzieliśmy się napewno, ze ów człowiek pozostał przy życiu; a całe lata minęły, nim udało mi się od jednego z ludzi Crail'owych, który z niecnych swych zysków założył sobie oberżę, wyciągnąć parę zeznań, mających dla mnie posmak prawdy. Gdy przemytnicy znaleźli pana dziedzica, czynił on pono wysiłki, by podnieść się na łokciu, to wodząc błędnym wzrokiem dokoła siebie, to znów przypatrując się nieprzytomnie swej ręce broczącej krwią. Po nadejściu przemytników snadź odzyskał przytomność i kazał nieść się na pokład