Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/211

Ta strona została przepisana.

spoczynku; słowa mu płynęły z ust jak wezbrana rzeka, tak iż samo ich brzmienie poczęło być udręką dla mego serca. Rzeczą było uwagi godną, dla mnie zaś niewymownie bolesną, że mówił wciąż o rzeczach błahych, niepowiązanych z sobą: o codziennych przechadzkach, o koniach — które wciąż kazał siodłać (pewno myślał nieborak, że uda mu się uciec przed napastującemi go nieszczęściami) — o ogrodzie, o sieciach na łososie, najczęściej zaś (co szczególnie mnie złościło!) o swych sprawach majątkowych, kreśląc różne figury i spierając się z dzierżawcami. Nigdy nie wspomniał ani ojca ani żony, ani pana dziedzica — prócz jednego czy dwóch dni, kiedy myśl jego przebywała niepodzielnie w sferze przeszłości i gdy mu się zdawało, że jest znów chłopięciem, spędzającem czas na niewinnej chłopięcej zabawie w towarzystwie brata. Co zaś w tem było najbardziej wzruszającego, to, że w owych dziecięcych latach snać kiedyś zagrażało starszemu bratu jakieś niebezpieczeństwo życia, o czem przekonał mnie bolesny i namiętny krzyk pana Henryka, powtórzony przezeń kilkakrotnie:
— Ratunku! ach ratunku! James tonie!
Wszystko to, powtarzam, wzruszało niezmiernie tak mnie jak i panią Henrykową; atoli ktoby na podstawie tych majaczeń chciał osądzać mego pana, uczyniłby mu krzywdę. Rzekłbyś, iż on się wprost uwziął uzasadniać oszczerstwa swego brata — iż skłonny był okazać się