Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/216

Ta strona została przepisana.

respondencji z sekretarzem stanu, na którą tak liczyłem, wobec niepewnej przyszłości, nie mogłem nigdzie odszukać. Zajrzałem przeto do pieca; wśród słabo tlącego zarzewia trzepotały isę z ciągiem wiatru czarne zgliszcza papieru. Wówczas pozbyłem się już zwykłej bojaźliwości:
— Na miłość Boską, mościa pani! — krzyknąłem głosem zgoła niestosownym w pokoju chorego. — Na miłość Boską, mościwa pani, co asińdzka zrobiłaś z memi papierami?
— Spaliłam je — odparła pani Henrykowa, odwracając się. — Już i tego dosyć, może i nadto, żeśmy oboje do nich zaglądali.
— O, ładnej rzeczy dokonałaś asińdzka w tę noc! — zawołałem. — I wszystko to w tym celu, by ocalić dobre imię człowieka, który na chleb swój zarabiał rozlewaniem krwi swych towarzyszy tak, jak ja zarabiam inkaustem!
— ... By ratować dobre imię tej rodziny, której aść jesteś sługą i dla której tyle już działałeś, panie Mackellar — odparła mi na to.
— Nie chcę już służyć tej rodzinie — zawołałem, — bo oto wpędzono mnie w otchłań czarnej rozpaczy. Waćpani wytrąciłaś oręż z mych rąk, ostawiłaś nas wszystkich bezbronnymi. Zawsze-ć miałem choć te listy, któremi w razie czego mogłem potrząsać mu nad głową... a teraz... cóż mi począć? Jesteśmy teraz w tak opacznem położeniu, iż jeśliby do nas przybył ten człowiek, nie możemy mu drzwi po-