Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/217

Ta strona została przepisana.

kazać... wznieciłoby to przeciw nam pożar w całej okolicy. Miałem tylko ten jeden kruczek na niego... a teraz i to postradałem! Jutro ten człowiek może do nas przyjść zprowrotem... a my będziemy zmuszeni siedzieć z nim przy wieczerzy, spacerować z nim po tarasie, grać z nim w karty, i tak dalej, by dawać mu rozrywkę w nudzie! O nie, mościa dobrodziejko! Bóg niech acani przebaczy, ale mnie trudno przyjdzie przebaczyć ci rzecz takową!
— Dziwuję się aścinej prostoduszności, panie Mackellar — odezwała się pani Henrykowa. — Zali mniemasz, że ten człowiek waży sobie ludzką opinję? Natomiast on wie, jak my cenimy wysoko... wie, iż raczej zginiem, niż podamy te listy do wiadomości publicznej... i waćpan przypuszczasz, że on nie wyzyska przeciw nam tej wiadomości? To co aść nazywasz swoim orężem, panie Mackellar, i co istotnie byłoby orężem przeciwko człowiekowi mającemu choćby ostatek majętności[1], dla niego będzie tylko szabelką z papieru; rozśmieje ci on się w twarz na taką groźbę. On się opiera na swem poniżeniu, w niem czerpie swą siłę; próżno walczyć z ludźmi o takim charakterze.
Ostatnie słowa miały w sobie dźwięk jakowejś rozpaczy. W chwilę potem mówiła już spokojniej:

— O nie, panie Mackellar. Myślałam noc całą nad tą sprawą i nie widzę żadnego wyjścia. Czy są papiery, czy ich niema, zawszeć drzwi

  1. Przypis własny Wikiźródeł Źle przetłumaczone słowo „propriety“ - zamiast „ostatek majętności“ powinno być „ostatek przyzwoitości“.