Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/219

Ta strona została przepisana.

liśmy przez lat wiele — na właściwym gruncie wzajemnej wyrozumiałości i szacunku.
Tegoż dnia, który snadź Opatrzność wybrała na dzień radości, zauważyliśmy u pana Henryka pierwsze oznaki powrotu do zdrowia, a nazajutrz, koło trzeciej popołudniu, pan Henryk odzyskał przytomność, rozpoznając mnie i wołając po imieniu z nader wielka serdecznością. Pani Henrykowa była również w pokoju, siedząc u podnóżka łoża, ale nie zdaje mi się jakoby pan Henryk ją zauważył. Boć zaiste z przejściem gorączki tak był osłabiony, że ów jeden wysiłek znów wprawił go w omdlenie. Bieg jego rekonwalescencji był odtąd wolny wprawdzie, ale równomierny; z każdym dniem polepszał mu się apetyt, z każdym tygodniem dostrzegaliśmy wzrastanie zarówno sił jak tuszy, przed upływem miesiąca mógł już wstać z łóżka, a nawet poczęto go wynosić w krześle na taras.
W tym to czasie pani Henrykowa i ja największym chyba trapieni byliśmy niepokojem. Skończyły się obawy o życie chorego, ich miejsce atoli zajęły gorsze trwogi. Z każdym dniem zbliżaliśmy się, wiedząc dobrze o tem, do dnia w którym przyjdzie nam przed nim zdać sprawę ze wszystkiego. Jednakże dni mijały, a jeszcze do niczego nie doszło. Pan Henryk poprawiał się na zdrowiu, miewał z nami długi rozmowy na najróżnorodniejsze tematy, w czem nierzadko brał udział i ojciec; atoli nigdy nie