Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/220

Ta strona została przepisana.

było ani wzmianki o niedawnej tragedji ani też o dawniejszych zgryzotach, które ją spowodowały. Pamiętał-że on o tem wszystkiem i taił straszliwą oną świadomość? albo-li zatarła mu się to już w pamięci? To pytanie dręczyło nas i spoczynku nam nie dawało dniem i nocą. Nie wiedzieliśmy nawet, czego z dwojga sobie życzyć, bo jedno i drugie wydawało się nam czemś nienaturalnem i wskazywało niezbicie na jakąś chorobę mózgową. Raz uległszy takim trwożnym domysłom, począłem z uporczywą drobiazgowością śledzić jego postępowanie. Ujawniało się w nim coś z dziecka: jakaś wesołość, dawniej zupełnie mu obca, żywe i silne zainteresowanie się drobnemi sprawami, któremi dawniej gardził. W dniach jego przygnębienia jam bywał jedynym jego powiernikiem, rzec można: jedynym przyjacielem, a od żony coś go przedzielało. Gdy począł przychodzić do zdrowia, wszystko się zmieniło: przeszłość poszła w zapomnienie, a żona stała się pierwszą, niemal niepodzielną treścią jego myśli. Zwracał się do niej z każdem swem wzruszeniem, jako do matki dziecię, i zdawał się być pewny jej współczucia; wzywał ją w każdej swej potrzebie z tą jakby przekorną poufałością, która stwierdza, iż pewnym się jest pobłażania — a muszę to przyznać tej kobiecie, że nigdy od niej nie doznał zawodu. Ta zmiana w jego zachowaniu wzruszała ją doprawdy niewymownie; mniemam, iż w głębi duszy targał ją z tego powodu