Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/221

Ta strona została przepisana.

jakby pewien wyrzut, tak iż w pierwszych dniach, jakom widział, nieraz wymykała się z pokoju, by pofolgować łzom. Mnie wszelakoż ta zmiana nie wydawała się naturalną, a bacząc na wszystko to razem wzięte, zacząłem kiwać głową i zastanawiać się, czy aby rozum mego pana w dostatecznym jest porządku.
Ta wątpliwość ciągnęła się przez lat wiele, przetrwała do samej śmierci mego pana i zachmurzyła dalsze nasze stosunki, przeto chciałbym się szerzej nad nią zastanowić. Gdy pan mój stał się zdolny podjąć na nowo niejaką pieczę nad sprawami majątkowemi, miałbym niejedną sposobność, by badać go nader dokładnie. Nie brakło mu ani rozsądku ani też powagi, wszelakoż znikło dawne zainteresowanie, dawna wytrwałość; męczył się lada czem, często ziewał nad robotą, a odnoszenie się jego do spraw pieniężnych graniczyło nieraz ze ślamazarnością. Prawda, że odkąd nie byliśmy zmuszeni borykać się ze zdzierstwami dziedzica, mniej było powodów, by za zasadę obierać ścisłość kalety lub mozolić się o grosz każdy. Prawda też, że w tych wszystkich folgowaniach nie było nic zdrożnego — inaczej jabym do nich przenigdy palca nie przyłożył. W każdym razie, w sumie wziąwszy, zanosiło się tu na jakąś zmianę, lekką wprawdzie, dającą się jednak snadnie wyróżnić; niktby nie powiedział, że pan mój do cna postradał dawny tryb myślenia, ale niktby też nie zaprzeczył, że