Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/222

Ta strona została przepisana.

w charakterze zgoła się przeinaczył — i tak już pozostało do końca... Jakowaś gorączka tliła się nadal w jego żyłach: ruchy jego stały się nieco prędsze, mowa bardziej potoczysta, bynajmniej jednak nie wykrętna. Całą duszą poddawał się wrażeniom szczęścia, witając je głośną radością, natomiast najmniejszą wzmiankę o zgryzocie lub smutku przyjmował z widoczną niecierpliwością i z uczuciem bezpośredniej ulgi oddalał je od siebie. Temu to usposobieniu zawdzięczał on swoją szczęśliwość na schyłku żywota, a jednakże — jeżeli gdzie — to w tym właśnie względzie można go było posądzać o szaleństwo. Każdemu z nas w tem życiu niejednokrotnie przyszło dumać nad niedającemi się zagoić dolegliwościami, — atoli pan Henryk, ilekroć nie mógł wysiłkiem ducha przezwyciężyć strapienia, natychmiast starał się choćby największym kosztem usunąć samą tegoż przyczynę. Tej strusiej polityce, tej uporczywej lękliwości wobec cierpienia winienem przypisać wszystkie nieszczęsne i niewłaściwe kroki w późniejszej jego doli.
Wszystko to odsunęło od nas na pewien czas najbliższy nam niepokój, a mianowicie: pamięta-li on czy też zapomniał niedawny swój straszny postępek... jeśli zaś pamięta, to jak się nań zapatruje? Prawda odsłoniła się nam znienacka i była jedną z największych niespodzianek w mem życiu. Był on już kilka razy poza domem, a zaczynał chodzić na prze-