Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/223

Ta strona została przepisana.

chadzki, opierając się na ramieniu, kogoś z nas, gdy zdarzyło się, że musiałem zostać z nim sam na sam na tarasie. Wówczas to zwrócił się do mnie ze szczególnym ukradkowym uśmiechem, jaki cechować zwykł żaków szkolnych, gdy coś przeskrobią, i ozwał się poufnym szeptem, prosto z mostu:
— Gdzieżeście go pochowali?
Nie mogłem z siebie wykrztusić ani słowa odpowiedzi.
— Gdzieżeście go pochowali? — powtórzył. Pragnę obaczyć jego grób.
Zrozumiałem, że najlepiej będzie, gdy odrazu pochwycę byka za rogi:
— Panie Henryku — odezwałem się; — mam aści do zakomunikowania nowinę, która waćpana niechybnie ucieszy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ręce waszmości nie są splamione krwią. Mam niezawodne wskazówki, z których wnoszę niezbicie, że brat waszmościn nie zmarł, lecz tylko omdlał i w tym stanie został zaniesiony na pokład przemytniczego statku, gdzie już do tej pory napewno powrócił do zdrowia.
Nie umiałem odczytać wzruszeń, jakie w tej chwili odmalowały się na jego twarzy.
— James? — zapytał.
— Tak jest, brat waszmości, James — odpowiedziałem. — Nie chcę budzić nadziei, mogących okazać się zwodniczemi, ale w głębi serca żywię mniemanie, iż on napewno żyje.