Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/224

Ta strona została przepisana.

— Ach! — jęknął pan Henryk, poczem nagle zerwawszy się z miejsca z niewidywaną dotąd u niego żwawością, położył palec na mej piersi i półgłosem, acz w dźwięku rozdzierającym mi uszy, zionął w me uszy te słowa: — Mości Mackellar... nic, nic nie zdoła zabić tego człowieka! To nie człek śmiertelny! On jest na całą wieczność do mnie przykuty... na całą, całą wieczność!
To powiedziawszy, siadł znowu i zapadł w głuche milczenie.
W dzień czy dwa próźniej zwrócił się znów do mnie z tym samym tajemniczym uśmiechem, rozejrzawszy się wpierw dokoła, jak gdyby chciał się upewnić, czy jesteśmy sami:
— Panie Mackellar — odezwał się — gdy będziesz miał jaką wiadomość, zechciej ją wybadać i mnie o tem donieść. Musimy wciąż mieć go na oku, inaczej on nas zaskoczy, gdy najmniej będziemy się go spodziewali.
— On tu już nigdy się nie pokaże — bąknąłem.
— Pojawi się; zobaczysz że się pojawi! — odparł pan Henryk. — Gdziekolwiek się udam, on tam pójdzie za mną!
I znów rozejrzał się wokoło siebie.
— Niepotrzebnie waszmość sobie głowę zaprzątasz tą myślą, panie Henryku — odpowiedziałem.
— O, nie! — rzekł pan Henryk. — Dobrą radę dajesz mi wasze. Nie będziemy o tem wcale