Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/225

Ta strona została przepisana.

myśleli, chyba że cię dojdzie wieść jaka. Zresztą — dodał — może on już nie żyje...
Ten sposób jego mówienia przekonał mnie całkowicie o tem, czego dawniej nawet nie ważyłem się przypuszczać: że pan Henryk nietyle żałował swego postępku, ile raczej bolał z powodu jego nieudania się. Odkrycie to zachowałem dla siebie, bojąc się, by rzecz owa nie stała się przyczyną uprzedzeń jakichkolwiek ze strony jego małżonki. Ale niepotrzebniem się kłopotał; ona sama odgadła wszystko i uczucie ono wydało się jej zgoła naturalnem. Słusznie przeto mogłem powiedzieć, iż troje nas było teraz jednej myśli i że nie było wieści, któraby w Durrisdeerze powitano tak chętnie jak wieść o zgonie pana dziedzica.
Muszę wszelakoż wspomnieć o jednym wyjątku w tym względzie — mianowicie o jegomości. Gdy obawy o mego pana poczęły już zwolna przemijać, dostrzegłem w jego ojcu wielką zmianę, która wróżyła jakoby śmiertelne dlań skutki. Twarz miewał teraz bladą i obrzękłą; gdy siadywał z książką łacińską przy kominie, nieraz zapadał w drzemkę, a książka staczała mu się w popiół. Niekiedy ledwie że powłóczył nogą, kiedyindziej zaś zacinał się w mówieniu. Wytworność jego obejścia stała się jeszcze bardziej uderzającą; był względem każdego nader uważny, przepraszał najgoręcej za lada kłopot; do mnie zwracał się z wielce pochlebiającą uprzejmością. Pewnego