Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/228

Ta strona została przepisana.

cha cicho i spokojnie, bez jakichkolwiek oznak przedśmiertnej gwałtowności.
Po wielu latach zdarzyło mi się rozmawiać na temat owych wypadków z pewnym doktorem medycyny, człowiekiem tak wielkiej sławy, iż waham się wzmiankować jego nazwisko. Wedle jego poglądu, zarówno ojciec jak syn ucierpieli wskutek tej samej przypadłości: ojciec pod brzemieniem szarpiącej go nienaturalnej udręki, syn zaś może z powodu podniecenia wywołanego gorączką, doznali przerwania jakiegoś zwoju mózgowego, widocznie więc (jak dodawał mój doktór) w rodzinie istniała skłonność do tak opisanych przypadłości. Ojciec zmarł, syn zaś odzyskał wszelkie pozory zdrowego człowieka, wszelakoż jest rzeczą, doprawdy podobną, że pozostało w nim już jakieś uszkodzenie owych delikatnych tkanek, w których przemieszkiwa dusza i pełni swe ziemskie powinności; jej część niebiańska, jako mi szeptała jakaś niejasna nadzieja, nie może przeto być hamowana materjalnemi przydarzeniami. Po dojrzalszym jednak namyśle dochodzi się do wniosku, iż nie zmienia to rzeczy ani na jotę, bo wszak Ten, który będzie sądził przeszłe sprawy naszego żywota, sam ukształtował nas w kruchej glinie naszego ciała...
Śmierć jegomości była okazją nowego zdumienia dla nas, którzyśmy śledzili zachowanie się jego spadkobiercy. Na rozum rzecz biorąc, główną przyczyną śmierci ojca była mordercza