Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/229

Ta strona została przepisana.

rozprawa jego synów; godziłoby się nawet powiedzieć, że ten, kto dobył szpady, zabił go własną ręką. Atoli nigdym nie spostrzegł, by myśl podobna chociażby zaniepokoiła mojego pana. Spoważniał — to prawda, — ale trudno mi powiedzieć, jakoby po sobie ból okazywał, conajwyżej żal pewien, i to tkliwość wdzięcznej pełen, było w nim widać. O zmarłym mówił z serdeczną, współczuciem tchnącą, pogodą ducha, napomykając o dawnych przykładach jego charakteru i z całym spokojem sumienia uśmiechając się do tych wspomnień. W dniu pogrzebu pełnił honory z należytą starannością i przejęciem. Poza tem zauważyłem, że wielkiem ukontentowaniem napełniło go objęcie nowego tytułu milorda, którego odtąd używał nader skrupulatnie.
Tu wystąpiła na widownię nowa osoba, która też odegra pewną rolę w niniejszej opowieści; mam na myśli obecnego milorda, jmć pana Aleksandra, którego urodzenie (17 lipca 1750 r.) dopełniło czary szczęśliwości mojego biednego pana. Odtąd już nie pozostało mu nic do życzenia, bo ani nie miał czasu, by jakiemkolwiek życzeniem głowę sobie zaprzątać. Doprawdy, nie widziałem nigdy ojca równie rozkochanego w swem dziecku. Czuł się wręcz nieswojo, gdy nie miał syna przy sobie. Wyjechał-li kiedy synek na spacer — ojciec już przyglądał się chmurom,