Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/23

Ta strona została przepisana.

— Juści, pojechał, i to zara na drugi dzień! — wykrzykiwał Tomek żałosnym głosem. — Ledwo nasz biedny, zacny panicz starszy i biedne, miłe chłopaki, co ś nim pojechały, minęły urwisko, a on już się oddalił z zamku... ten Judasz! Juści, juści, on ma w tem swój pomyślonek: tak czy owak on będzie panem... a tamok na górach, wśród wrzosów leży tylu umrzyków!...
W tem miejscu Tomek, jeżeli był już dobrze podchmielony, zaczynał rzewnie płakać.
Pozwólcie komuś bajdurzyć zbyt długo o jakowejś rzeczy, obaczycie, iż mu wkońcu ludzie uwierzą. Nie dziwota więc, że ów pogląd co do postąpień pana Henryka szerzył się zwolna, ale skutecznie, po całej okolicy; roztrząsali rzecz tę nawet ci ludzie, którzy wiedzieli, że było inaczej, ale nie byli świadomi bliższych szczegółów, natomiast dla ludzi nic zgoła nie wiedzących oraz ludzi złej woli był on jakoby ewangelją, której słuchali i której wierzyli nader chętnie. Poczęto stronić od pana Henryka, niebawem jednak doszło do tego, że na jego widok rozlegało się szemranie wśród pospólstwa, a kobiety (które zawsze bywają najśmielsze, jako że czują się w większem bezpieczeństwie niż mężczyźni) ważyły się miotać mu w twarz wyrzuty i obelgi. Starszego panicza ogłoszono niemal świętym. Wspominano, jak on nigdy nie przyłożył ręki do uciskania dzierżawców — boć w rzeczy samej miał rękę jeno do szastania peiniędzmi. Zgadzano — się wprawdzie, że był nieco dziki i nieokiełznany,