Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/230

Ta strona została przepisana.

czy aby deszcz nie będzie padał. Nadeszła noc — on już wstawał z łóżka, by przyglądać się, jak śpi jego dziecię. Rozmowa z nim stawała się dla człowieka obcego wręcz uciążliwą, bo nie mówił prawie o niczem, jak tylko o synu. W sprawach dotyczących majątku zawsze wszystko osobliwie miało na względzie Aleksandra; dajmy na to: „Weźmy się zaraz do tego, by las mógł być wysoki, gdy Aleksander dojdzie do pełnoletniości“ — albo: „to pięknie się wydarzy na wesele Aleksandra“. To zadurzenie się mojego pana stawało się z każdym dniem bardziej wyraźne, obfitując w szczegóły niekiedy wzruszające, niekiedy zaś wielce naganne. Wkrótce dziecko poczęło odbywać z nim przechadzki, zrazu za rączkę, po tarasie, potem zaś i w dalsze strony, dokoła zabudowań gospodarskich; to stawało się zwolna głównem zajęciem mego pana. Brzmienie tych dwu głosów zdaleka już było słychać, bo rozmawiali głośno — dla mnie zaś milszem było niż pienie ptactwa. Miło było widzieć tę parę powracającą z przechadzki.
Ojciec niekiedy wracał tak zarumieniony, niekiedy zaś tak uwalany błotem, jak dziecko, gdyż obaj zarówno uczestniczyli we wszelkiego rodzaju zabawach chłopięcych, kopiąc dołki w piasku nadbrzeżnym, budując tamy na strumieniach... czego tam oni jeszcze nie wymyślali! — widziałem raz, jak z jednakim dziecięcym zachwytem spoglądali przez otwór w zagrodzie na pasące się tam bydło.