Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/231

Ta strona została przepisana.

Wzmianka o tych zabawach przywodzi mi na myśl osobliwą scenę, której zdarzyło mi się być świadkiem. Była jedna droga, której nie umiałem przejść bez wzruszenia, ilekroć wypadło mi tamtędy podążać w jakiej drobnej gospodarskiej sprawie; pamiętałem, iż tyle tam zdarzyło się wypadków zgubnych dla rodziny panów na Durrisdeerze. Jednakowoż ta ścieżka była w sam raz wielce poręczna, gdy szło się z jakiegokolwiek punktu znajdującego się poza Muckle Ross‘em; to też byłem zmuszony — acz pomimo woli — korzystać z niej conajmniej raz na dwa miesiące. Zdarzyło się, gdy pan Aleksander miał siedem czy osiem lat, że pewnego poranku wypadł mi jakiś interes w tamtych stronach i w drodze powrotnej przechodziłem przez wiadomą gęstwinę. Był czas przedpołudniowy, słoneczny, godzina może dziewiąta, w ową porę roku, gdy lasy całe się mienią wiosennemi barwy, gdy głogi i tarniny obsypane są kwieciem, a ptacy śpiewają najrozkoszniej. W obliczu tej powszechnej radości jedynie gęstwina tchnęła tem większym smutkiem, a przeciwieństwo to musiało na mnie oddziaływać tembardziej przygnębiająco. W tym nastroju ducha niemiłem przeczuciem tknęły mnie głosy, które posłyszałem nieopodal, a w których rozpoznałem głosy mego pana i panicza Aleksandra. Ruszyłem w oną stronę i niebawem znalazłem się przed obliczem ich obu. Stali razem na polance, gdzie niegdyś odbył się pojedynek;