Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/232

Ta strona została przepisana.

pan mój trzymał rękę na ramieniu syna i mówił coś z pewną powagą. Gdy podniósł głowę na odgłos mych kroków, zdawało mi się, iż mu się twarz rozjaśniła.
Aha! — odezwał się. — Oto nadchodzi nasz zacny pan Mackellar. Właśnie opowiadałem Olesiowi dzieje tego miejsca... jak tu djabeł chciał zabić pewnego człowieka i jak ów człowiek wzamian za to o mało nie zabił tego djabła.
Już to mi się wydawało dość niesamowitem, iż on przyprowadza dziecko w to miejsce, zaś to że opowiadał mu tutaj o swoim postępku, przechodziło zaiste wszelką miarę. Atoli czekała mnie jeszcze rzecz gorsza, bo oto on zwrócił się do syna i dodał:
— Możesz o to spytać Mackellara; on tu był i widział wszystko na własne oczy.
— Czy to prawda, panie Mackellar? — zapytało dziecię. — Czy pan naprawdę widziałeś djabła?
— Nie słyszałem całej opowieści, a zresztą bardzo się spieszę do roboty — odpowiedziałem nieco cierpkim głosem, usiłując przemóc zakłopotanie, wynikające z mej sytuacji, i naraz cała gorycz dni przeszłych, cała zgroza owej sceny, jaka rozegrała się przy blasku świec, ożyły wyraziście w mej pamięci. Uprzytomniłem sobie, że gdyby cios szpady zmylił się był o chwilkę, możeby i to dziecię, które stoi przedemną, nie żyło już na świecie. Wzruszenie, które zawsze trzepotało w mem sercu, gdym przebywał oną