Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/233

Ta strona została przepisana.

ciemną gęstwinę, znalazło nagły upust w słowach:
— Ale prawdą jest, — krzyknąłem, — żem spotkał się z djabłem wśród tych drzew i żem go tu widział powalonego o ziemię. Bogu Najwyższemu chwała, żeśmy uszli cało... Bogu niech będą dzięki, że kamień stoi na kamieniu w murach Durrisdeeru! Dalibóg, paniczu, gdybym był tobą i zdarzyło mi się tędy przechodzić, choćby to było w sto lat po owym wypadku i choćbym się znajdował w towarzystwie najmożniejszych i najświetniejszych ludzi całego kraju, przecieżbym odszedł na bok i odmówił paciorek.
Pan Henryk z powagą schylił głowę:
— Tak, tak! — powtórzył. — Mackellar zawsze ma słuszność. Zdejm grzecznie kapelusik, Olesiu.
To rzekłszy, odsłonił głowę i wyciągnąwszy ręce jął mówić:
— Panie Boże, dziękuje Tobie, ja i syn mój, za Twe rozliczne a wielkie dobrodziejstwa. Daj nam zaznać nieco spokoju, od człowieka złego uchroń nas. Skrusz go, o Panie, i kłamliwe jego usta zamknij na wieki!
Ostatnie słowa wydarły mu się z gardła jak szloch przeraźliwy, — i czy to wskrzeszony w pamięci gniew stłumił jego mowę, czy też ocknęła się w nim świadomość, iż modlitwa taka jest niestowna, dość że w tem miejscu nagle przerwał, po chwili zaś nałożył kapelusza zpowrotem na głowę. Wówczas przemówiłem doń.