Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/235

Ta strona została przepisana.

skromnego mniemania, im prędzej się stąd oddalimy, tem-ci lepiej dla nas będzie.
— Tak, ale gdybyś asan był mną, czybyś mu przebaczył? — zapytał pan Henryk tak nagle i gwałtownie, iż stropiłem się portosze.
— Jest to obowiązek ścisły, włożony na nas przez... — zaczęłem, lecz przerwał mi natychmiast:
— Cyt! Znam te wyrażenia! Czy sam przebaczyłbyś temu człowiekowi?
— N... no... nie! — bąknąłem. — Boże bądź mi litościw, ale nie staćby mnie było na to!... Trudno!...
— Daj mi na to prawicę! — zawołał pan Henryk jakoby jowialnie.
— Nie godzi się chrześcijanom, by ściskali sobie prawice dla tak nieświętego uczucia. Mniemam, iż będę mógł podać waszmości prawicę przy innej okazji, gdy będziem bardziej w zgodzie z ewangelją.
Rzekłem to z lekkim uśmiechem, pan mój natomiast nadobre się roześmiał, wychodząc z pokoju.

Nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrazu na to niewolnicze niemal przywiązanie, jakiem pan mój darzył swego syna. Co jejmość dobrodziejkę i mnie niepokoiło w tem najwięcej, to wielkie i coraz to rosnące niebezpieczeństwo dla dziecięcia. Pan mój stał się teraz zgoła podobnym do swego ojca; zachodziła obawa, że syn