Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Ta myśl niespokojna, tkwiąca jak ćwiek w mej głowie, dodała mi wkońcu bodźca do pewnej przestrogi: rzecz tę godzi się opowiedzieć szczegółowo. Siedziałem raz z mym panem przy jednm stole, zajęci byliśmy jakąś nudną robotą. Mówiłem już, iż on stracił teraz dawną ochotę do tego rodzaju zajęć; widać było, iż radby odejść coprędzej, a wydawał mi się bardziej zrzędny, sposępniały i jakoby starszy niż kiedykolwiek. Zdaje mi się, że to widok jego zeszpetniałej twarzy pchnął mnie nagle do wykonania mego zamiaru.
— Miłościwy panie — odezwałem się z głową spuszczoną, nibyto nie odrywając się od mego zajęcia, — albo raczej pozwól waszmość, bym znów cię nazwał panem Henrykiem... bo lękam się waszmościwego gniewu, a chciałbym, byś pomyślał o dawnych czasach...
— Mój zacny panie Mackellar! — odezwał się on na to głosem tak uprzejmym, iż omało nie cofnąłem się od mego zamiaru; jednakże uprzytomniłem sobie, że przemawiam dla jego dobra, i postanowiłem wytrwale zdążać do celu.
— Czy waszmości nigdy nie przyszło na myśl, co czynisz? — zapytałem.
— Co czynię? — powtórzył. — Nigdy nie byłem tęgi w rozwiązywaniu zagadek.
— Co waszmość czynisz ze swym synem? — ozwałem się na to.
— No, i cóż ja czynię z synem? — powtórzył z pewnem wahaniem w głosie.