— Ojciec waćpana był przezacnym człowiekiem — rzekłem, zbaczając z prostej drogi. — Czy jednak waćpan sądzisz, że był on rozsądnym ojcem?
Chwilę milczał, poczem odrzekł:
— Nie mogę nic powiedzieć przeciwko niemu. Może miałbym po temu największe powody... ale nie powiem nic.
— Ot, w tem rzecz! — mówię na to. — Przynajmniej masz waszmość powód. Wszelakoż ojciec pański był zacnym człowiekiem; nie znałem nadeń lepszego i mędrszego człowieka... gdyby nie jedno punctum. Tam, gdzie on się potknął, kto inny zapewneby upadł. Miał dwóch synów...
Pan Henryk uderzył nagle i gwałtownie w stół:
— I cóż to ma znaczyć? — krzyknął. — Gadaj aść!
— Powiem zatem — odrzekłem, choć dudnienie serca, głos mi niemal tłumiło. — Jeżeli waszmość będziesz nadal pobłażał paniczowi Aleksandrowi, tedy pójdziesz śladami swojego ojca... a strzeż się waszmość, by syn pański, gdy dorośnie, nie poszedł w ślady pana dziedzica!....
Nigdym nie miał zamiaru stawiać sprawy tak surowo; atoli w ostatecznej trwodze nieraz jawi się jakowaś brutalna odwaga, najbardziej brutalna jaka być może; jednem słowem, bez ogródek powiedzianem spaliłem mosty za sobą.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/238
Ta strona została przepisana.