Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/239

Ta strona została przepisana.

Nie otrzymałem wcale odpowiedzi. Gdym podniósł głowę, pan mój zerwał się z miejsca, a w chwilę później runął ciężko na podłogę. Ten atak czy obsesja nie trwała długo. Pan Henryk, acz w oszołomieniu, jął przychodzić do siebie, dotknął ręką głowy, którą-m właśnie podtrzymywał i odezwał się głosem złamanym:
— Było mi niedobrze...
A w chwilę potem dodał:
— Pomóż mi...
Podźwignąłem go na nogi; stanął zupełnie pewnie, choć musiał o stół się opierać.
— Niedobrze mi było, panie Mackellar — powtórzył. — Coś się załamało... albo miało się załamać... a potem wszystko rozpłynęło się przedemną. Myślę, żem był w wielkim gniewie. Ale nie miej obaw, panie Mackellar, nie miej obaw, mój przyjacielu... włosek ci z głowy nie spadnie. Zawieleśmy razem przeżyli... i jest to pewnym węzłem między nami. Ale myślę, panie Mackellar, że pójdę teraz do żony... tak, pójdę do żony...
I pewnym już krokiem wyszedł z pokoju, pozostawiając mnie w skrusze i żałości.
Nagle drzwi się otwarły i wpadła przez nie pani Henrykowa z pałającemi oczyma:
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła. — Cóżeś aść zrobił memu mężowi? Czy nic waszeci nie nauczy, jaki jest aścine stanowisko w tym domu? Nigdy nie przestaniesz wścibiać nosa do każdej sprawy?