Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/24

Ta strona została przepisana.

ale (jak mówiono) o wiele lepszy był ten zawadjaka dziki lecz szczery, niśli ten kutwa i śledziennik, wciąż gmerzący nosem w księgach rachunkowych celem gnębienia i łupienia biednych dzierżawców! Pewna dziewczyna, która miała kiedyś dziecko ze starszym paniczem i była przezeń krzywdzona niejednokrotnie, stała się — o dziwo! — szczególnie gorącą orędowniczką jego pamięci. Dnia jednego, napotkawszy pana Henryka, cisnęła weń kamieniem, krzycząc:
— Kaj jest ten zacny chłopak, co panu zaufał?
Pan Henryk skierował ku niej konia i spojrzał na nią, brocząc krwią z rozciętej wargi:
— Co, i ty także, Jess? — zapytał. — Myślałem, że przynajmniej tyś się na mnie poznała.
Bo trzeba wiedzieć, że on to spieszył jej z pomocą pieniężną w ciężkiej niedoli.
Kobieta już miał w ręce drugi kamień, którym zamierzyła się jak gdyby chciała i ten rzucić. Pan Henryk, by się przed ciosem zabezpieczyć, wzniósł wgórę rękę z trzymaną w niej szpicrutą.
— Co? chcesz bić biedną dziewczynę, ty paskudny... — i uciekła, wrzeszcząc w niebogłosy, jak gdyby ją obito.
Nazajutrz wieść jak pożar obiegła okolicę, że pan Henryk zbił Jessie Broun na kwaśne jabłko. Można stąd mieć niejaką miarę szybkości, z jaką toczyła się i rosła lawina plotek i oszczerstw!