Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/240

Ta strona została przepisana.

— Mościwa pani dobrodziejko — odpowiedziałem; — odkąd przebywam w tym domu, dość-ci już nasłuchałem się przykrych słów. Był czas, gdy stanowiły one codzienną mą strawę, a przecieżem wszystkie je przełknął. Co się tyczy sprawy dzisiejszej, możesz mnie aśćka łajać, jako ci się podoba, boć nie znajdziesz nigdy dostatecznie ciężkiego miana na mą głupotę. Mimo wszystko jam pragnął tylko dobrze uczynić.
Opowiedziałem jej wszystko szczerze, tak jakom tu zapisał. Wysłuchawszy mej relacji, zadumała się i widziałem, że jej rozjątrzenie zwolna nikło.
— Tak jest — odezwała się, — istotnie waćpan dobre miałeś zamiary. Ja sama miewałam podobną myśl, czy raczej podobną pokusę... i to sprawia, że ci wybaczam. Ale, na miły Bóg, czyż aść nie rozumiesz, że on już więcej znosić nie może?... On nie może więcej znosić! — załkała. — Struna jest naprężona i pęknąć może. Co tam może znaczyć przyszłość, gdy jemu poostanie tylko kilka dni życia?
— Amen! — odrzekłem. — Nie będę się już do niczego mieszał. Rad jestem, że dobrodziejka uznajesz szlachetność mych intencyj.
Tak — odparła, — ale gdy doszło do krytycznego momentu, raczejbym przypuszczała, że waćpanu zabraknie odwagi, bo to, co rzekłeś, były to słowa okrutne.