Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Cypaj był człowiekiem wielce uczciwym. Służył ongi przez wiele lat pod sztandarem francuskim, a dałby się w kawałki posiekać za każdego z dzielnych rodaków JPana Lally. Jego imię wyleciało mi z pamięci; dość że był to ten sam zuch, któregom już wzmiankował jako wzór niebywałej szlachetności, opowiadając, jako to on znalazł mnie i pana Fessac leżących w stanie nietrzeźwym na szańcach i nakrył nas słomą, gdy koło nas miał przechodzić nasz dowódca. Przeto teraz z całą swobodą jąłem zasięgać jego rady. Niełatwo było rzec co mamy czynić; wkońcu jednak zdecydowaliśmy się przeleźć przez jakiś mur ogrodowy, za którym mogliśmy z pewnością przespać się w cieniu drzew, a może, zdobyć turban i parę pantofli. Trudność mieliśmy tylko w wyborze, bo owa dzielnica miasta składała się z samych ogrodów otoczonych murami, a uliczki, które je rozgraniczały, były w tej nocnej godzinie zupełnie puste. Podstawiłem pod cypaja swe plecy i niebawem opuściliśmy się w szerokie ogrodzenie pełne drzew. Wszystko to ociekało rosą, co w tej krainie nader ile wpływa na zdrowie, zwłaszcza gdy chodzi o białych; jednakowoż zmęczenie moje było tak straszliwe, żem już napoły zasnął, gdy mój cypej przywołał mnie znów do przytomności. Na przeciwnym końcu ogrodzenia nagle zabłysło jaskrawe światło i poczęło lśnić nieprzerwanie pomiędzy listowiem. Była to okoliczność wysoce niepożądana w ta-