Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/244

Ta strona została przepisana.

kiem miejscu i o takiej porze, a ze zwględu na nasze położenie wypadało nam kierować się jak największą ostrożnością. Wysłałem cypaja na rekonesans; wrócił rychło z wiadomością, żeśmy wpadli z deszczu pod rynnę, jako że dom należał do białego człowieka, który najprawdopodobniej był Anglikiem.
— No, no! — odrzekłem — Jeżeli można ujrzeć tego białego człowieka, to chcę na niego popatrzeć, bo (Bogu niech będą dzięki!) więcej-ci bywa możliwości losu, niż komu się zdaje!
Przeto cypaj podprowadził mnie ku miejscu, z którego mogłem dobrze wzrokiem objąć dom cały. Był on otoczon szerokim gankiem; na tegoż podłodze stała lampa, bardzo pięknie uformowana, a koło niej siedzieli dwaj ludzie, skrzyżowawszy pod sobą nogi wschodnim obyczajem. Obaj byli owinięci w szaty muślinowe, jako krajowcy, atoli w jednym z nich rozpoznałem nietylko białego człowieka, ale nadto osobę dobrze znaną i mnie i czytelnikowi; był to zaiste nie kto inny, lecz ów dziedzic z Ballantrae, o którego dzielności i jenijuszu mówiłem już był tak często. Doszła mnie już dawniej pogłoska o jego przybyciu do Indyj, aleśmy się dotąd nigdy nie spotkali i małom-ci ja słyszał, co on porabia. W każdym razie, rzecz oczywista, skorom go poznał i znalazł się niemal w objęciach tak dawno zżytego ze mną kamrata, mniemałem, iż skończyły się wszystkie moje utrapienia. Wyszedłem śmiało na miej-