Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/245

Ta strona została przepisana.

sce oświecone księżycem (a świecił on nadzwyczaj jasno w noc ową) i zawoławszy po imieniu na dziedzica Ballantrae, w kilku słowach powiadomiłem go o mem ciężkiem położeniu. Odwrócił się, nie okazując po sobie najmniejszego zdumienia, patrzył mi uważnie w oblicze, a gdy skończyłem mówić, jął coś gadać do swego towarzysza w barbarzyńskiem narzeczu tubylczem. Ów drugi człowiek, z wyglądu nader delikatny, bo nogi miał jak patyki, a palce do cybuszków podobne[1], podniósł się po chwili i przemówił:
— Sahib nie rozumie po angielsku. Ja rozumiem i widzę, że popełniłeś pan małą omyłkę... jaka, niestety, często może się zdarzyć. Ale Sahib radby się dowiedzieć, jakim sposobem dostałeś się do ogrodu.
— Ballantrae! — krzyknąłem. — Byłżebyś na tyle bezwstydny, by zapierać się mnie w żywe oblicze?
Ballantrae ani drgnął, wpatrując się we mnie nieruchomo, jakoby te posągi, co stoją, w indyjskich pagodach.

— Sahib nie rozumie mowy angielskiej — powtórzył krajowiec, równie płynnie jak poprzednio. — Sahib chce się dowiedzieć jak przybyłeś do ogrodu.

  1. Przypisek p. Mackellara. Oczywiście Secundra Dax E. Mc. K.