Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/246

Ta strona została przepisana.

— Ach, niechże go djabli porwą! — krzyknąłem. — On chciałby się dowiedzieć, jak dostałem się do ogrodu? Dobrze, mój złoty człowieku, bądź-że tak uprzejmy i racz w mem imieniu oświadczyć jak najuniżeniej sahibowi, że jest nas tu dwóch żołnierzy, których nie zna ani z widzenia ani ze słychu, atoli cypaj, o którym mówię, jest człowiekiem honorowym, jak i ja jestem... a jeżeli nie dostaniemy tu jadła, turbanu, pantofli oraz piętnastu rupij drobnemi pieniędzmi na przygodne wydatki, tedy dalibóg, mój przyjacielu, moje przybycie do ogrodu może być wam okazją nielada przykrości.
Oni zaczęli znów odgrywać komedję, rozmawiając przez dłuższą chwilę po hindustańsku, poczem znów odezwał się Hindus, z tym samym co poprzednio uśmiechem, ale wzdychając, jakoby był znudzony powtarzaniem zapytania:
— Sahib radby wiedzieć, w jaki sposób dostaliście się do ogrodu.
— Takąż mamy obrać drogę? — odrzekłem i położywszy dłoń na rękojeści szpady, rozkazałem cypajowi, by dobył oręża.
Siedzący na ganku Hindus, wciąż jeszcze uśmiechając się, wydobył z zanadrza pistolet. Ballantrae nie drgnął ani jednym muskułem, wiedziałem jednak doskonale, że jest przygotowany na wszystko.