Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/247

Ta strona została przepisana.

— Sahib uważa, że najlepiej byłoby wam stąd odejść — ozwał się Hindus.
Mówiąc szczerze, sam też byłem tej myśli boć huk pistoletu byłby dalibóg okazją do powieszenia nas obu.
— Powiedz Sahibowi, że uważam go za człowieka bez czci i wiary — zawołałem, odwracając się z gestem pogardy.
Nie uszedłem trzech kroków, gdy odwołał mnie głos Hindusa:
— Sahib radby wiedzieć, czy ma przed sobą pewnego irlandzkiego chudopachołka...
Przy tych słowach Ballantrae uśmiechnął się i schylił się w niskim pokłonie.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem.
— Sahib mówi, byś oto spytał swego przyjaciela Mackellara — odrzekł Hindus. — Sahib woła, że już kwita.
— Powiedz Sahibowi, że jeszcze się spotkamy, a wtedy odpłacę mu się za jego szkockie błażeństwa! — krzyknąłem.
Gdym odchodził, jeszcze owa dwójka trwała w urągliwym uśmiechu.
Nie ulega wątpliwości, że w mem zachowaniu można dopatrzeć się niejednej skazy; a gdy człowiek, choćby najdzielniejszy, zwraca się do potomności z relacją o swoich przygodach, tedy mus prawe napewno spodziewać się, iż doczeka się losu Aleksandra i Cezara i na drodze swej spotka oszczerców. Jednej atoli rzeczy nigdy nie można było zarzucić