Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/25

Ta strona została przepisana.

Wkońcu biedny mój panicz tak był pogrzebany w ludzkiej opinji, że za przykładem starszego pana począł zamykać się w domu. Mogę wam zaręczyć, że przez cały czas ani razu nie poskarżył się ani nie zwierzył się z niego wobec najbliższych; samo źródło jego przykrości było rzeczą zbyt drażliwą i bolesną, by można było ją omawiać, a pan Henryk był wielce hardy i dziwnie uporczywy w milczeniu. Jegomość napewno coś zasłyszał czy to od Jana Pawła czy też od kogo innego; pozatem niewątpliwie zauważył zmienione zachowanie się syna. Jednakowoż wydaje mi się, że nawet on nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, co w duszy syna działo się naówczas, co się zaś tyczy panny Alison, była ona najmniej skora do słuchania nowin, a nawet gdy je słuchała, zajmowały ją w stopniu nader niewielkim.
W najgorętszym momencie owego rozjątrzania (gdyż ono później przeminęło, tak jak wzrosło, niewiedzieć z jakiej przyczyny) przypadły wybory w mieście St. Bride, sąsiadującem z Durrisdeerem a położonem nad wodami Swift. Gotowały się jakieś zwady, nie pomnę jakie — o ile wogóle o nich co słyszałem. Powiadano powszechnie, że jeszcze przed nocą dojdzie tam do srogiej bójki i że starosta posłał po żołnierzy aż do Durrisdeeru. Jegomość nalegał, by pan Henryk tam się zjawił; zapewniał go, że jego bytność tam jest nieodzowna ze względu na poszanowanie należne domowi: