Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/250

Ta strona została przepisana.

chodził koło drzwi świetlicy, zwrócił mą uwagę jeszcze jeden dźwięk — mianowicie dźwięk rozmowy, Podszedłem bliżej... i stanąłem w miejscu, jak człowiek, co śni. Słyszałem z całą pewnością jakiś głos ludzki — i to we własnym domu mego pana — a przecież był to głos nieznany mi zupełnie; byłem napewno w kraju ojczystym i do uszu mych dochodziła ludzka rozmowa — a przecież, choć słuch wytężałem, nie mogłem uchwycić ani jednej zgłoski. Przyszła mi na myśl stara baśń o jakowejś wróżce (czy może poprostu powsinodze); wróżka ta rzekomo za dawniejszych pokoleń zawitała do rodzinnego gniazda mych ojców i przebywała tam może tydzień, rozmawiając nieraz językiem niepojętym zgoła dla słuchaczy, poczem odeszła, tak, jak przyszła, pod osłoną nocy, nie zostawiając po sobie bodaj nawet nazwiska. Ogarnął mnie lekki lęk, większa jednakże ciekawość. Otworzyłem przeto drzwi i wszedłem do świetlicy.
Niesprzątnięta zastawa wczorajszej wieczerzy leżała jeszcze na stole; okiennice były zamknięte, lecz światło dzienne tu i owdzie zazierało przez szpary; pozatem komnata była tylko trochę rozjaśniona jedyną świecą oraz nikłym odblaskiem resztek ognia na kominku. Koło kominka siedziało dwóch ludzi. Jednego, odzianego w długi płaszcz i zdarte buty z cholewkami; poznałem odrazu: był to ptak złej wróżby, który znów do nas zawitał!... Co się tyczy drugiego, który, przysiadł się do samych