niemal szczątków pałającego krwawym blaskiem ogniska, a był odzieżą szczelnie owinięty niby egipska mumja, tylko tyle mogłem rozpoznać, że był budowy wątłej, miał cerę ciemną, jakiej się nie spotyka nigdzie w Europie, niezwykle wysokie czoło i oko bystre, ukradkiem patrzące. Na podłodze leżało kilka tobołków i niewielki sepecik; sądząc ze szczupłości tych pakunków tudzież z wyglądu butów pana dziedzica, ordynarnie załatanych przez jakiegoś niedbałego szewca wiejskiego, wnosić można było, że djabeł niezbyt poszczęścił przybyszowi.
Za mojem przybyciem gość powstał z miejsca. Skrzyżowały się nasze spojrzenia — i sam nie wiem, czemu to przypisać, ale duch we mnie nagle wstąpił i wzbił się w górę, niby skowronek w poranek majowy.
— Ha! To waćpan! — odezwałem się, a czułem, jaką radością mnie napełnia śmiały ton mojego głosu.
— Ja we własnej osobie, zacny panie Mackellar — odpowiedział pan dziedzic.
— Tym razem, jak widzę, przywiodłeś waszmość za sobą tego czarnego psa — mówiłem dalej.
— Chodzi zapewne o Secundrę Dassa? — zapytał pan dziedzic. — Pozwól że ci go przedstawię. Jest to rodowity szlachcic indyjski...
— Hm! — odparłem. — Nie jestem-ci wielkim miłośnikiem ani waćpana ani pańskich
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/251
Ta strona została przepisana.